środa, 24 maja 2017

Kroniki Wiecznego Królestwa - Anno Domini 1187

                     Część I

   Pomimo tego, że w dzień męczyły nieznośne upały, nocą zawsze
było chłodno. Pustynny klimat, 
nie rozpieszczał. Ten wieczór, 
jak większość w Judei był zimny.
   Nad okolicą górował księżyc. Jego tarcza już od kilku dni przechodziła z pełni do formy rogala. Srebrny glob doskonale oświetlał okolicę. Gdyby nie on, panowałaby kompletna ciemność. W słabym blasku widoczne były piaskowe wydmy. Dalej majaczyły 
w ciemności porośnięte niskimi krzewami i wątłą schnącą trawą wzgórza. Na wschodzie, w nocnej ciemności widniał zarys Góry Oliwnej. Na zachodzie, oświetlone setkami pochodni, wysokie mury obronne z basztami, blankami 
i wieżami strzelniczymi dla łuczników. Była to Jerozolima.
    Pośród wydm, przez piasek przedzierał się samotnie młody rycerz. Szedł z północy pieszo. Miał krótkie, zmierzwione włosy i brodę. Jego odzież stanowiły: nitowana kolczuga pełna z kapturem, nogawice kolcze i rycerski pas. Na swym jasnym płaszczu nosił zielony, prosty krzyż – symbol rycerzy lazarytów.

   Niewiele zostało z jego rynsztunku bojowego. Jedynie wyszczerbiony miecz z ukruszonym szpicem, oraz grot, od połamanej włóczni, zatknięty za pasem. Tarcza przepadła w czasie bitwy. Konia powaliły strzały łuczników Saladyna, pod Hittin.
    Rycerz z trudem pokonywał wydmy. Co i rusz rozglądał się po okolicy, w obawie przed mogącymi ścigać go muzułmanami.
    Do miasta było już niedaleko. Młodzian ostatkiem sił pełzł w kierunku bramy. Niósł europejskim mieszkańcom metropolii kiepskie wiadomości. Armia chrześcijańska została rozbita, biskup Akki zginął a Gwidon de Lusignan trafił do niewoli. W raz z królem w ręce Saladyna wpadli inni ważni dygnitarze jak Amalryk II, Wilhelm V z Montferratu, Gérard de Ridefort i Humphrey IV z Toronu. Zakonnik nie wiedział, jaki los spotkał pozostałych przywódców, takich jak: Hugho z Jabali, Plivain z Botronu, Hugho z Gibeletu czy Rajmund z Trypolisu.
    Młody lazaryta z oblężenia wydostał się wraz z Balianem z Ibelinu. Podczas starcia z jazdą turkmeńską Kukuburiego stracił konia i nie mógł podążyć z pozostałymi rycerzami ariergardy 
za swoim dowódcą.
    Tym sposobem utknął sam na pustyni. Miał wiele szczęścia, bo błąkając się wśród piasków przypadkiem trafił na szlak, wiodący do stolicy królestwa Chrześcijan.
    Brama Jerozolimy była już widoczna w całej okazałości. Im bliżej miasta, tym mocniej objawiała się roślinność. Pod nogami miał lazaryta niskie, kolczaste krzewy. Był to znak, że woda 
jest niedaleko.
     Młodzieniec usłyszał niespodziewanie szelest. Przestraszony dobył miecz i padł na ziemię. Szmer dochodził spod rosnącego na skraju wydmy krzewu citisusa.
      - Pomóż – usłyszał aksamitny, delikatny głos.
      Zaintrygowany wstał. Podszedł bliżej. W blasku księżyca, za krzewem zobaczył siedzącą 
na zboczu wydmy kobietę. Była młoda. Miała kruczo czarne, proste włosy. Wiatr rozwiewał 
ich kosmyki. Ciężko w ciemności było dostrzec rysy twarzy. Mężczyzna szybko jednak zauważył zgrabną sylwetkę kobiety, skrytą pod cienką, zwiewną suknią z jedwabiu. Zobaczył też parę błękitnych oczu, nieco nienaturalnie połyskujących w ciemności.
      - Moją karawanę napadnięto – powiedziała. – Zostałam sama… Nie mogę iść, bo skręciłam kostkę. Pomóż mi proszę szlachetny rycerzu…
     Młodzieniec opuścił ostrze. Zatknął miecz za pas. Był to jeden z tych momentów w życiu mężczyzny, kiedy, po mimo znacznego osłabienia, wspinał się na szczyt własnych możliwości, 
żeby okazać siłę. Młody lazaryta chwycił więc kobietę i podniósł. Ruszył następnie w stronę miasta niosąc ją na rękach. Wspięli się na wydmę. Kosztowało to go masę sił. Robił wszystko, 
żeby nie dać poznać po sobie, że ledwie żyje. Choć pociemniało mu z wysiłku przed oczami parł naprzód pośród krzewów, w kierunku bramy.
    Młody rycerz zakonny powoli zaczął odczuwać dumę, z tego, jak radzi sobie 
w tej niespodziewanej sytuacji. Napędzały go teraz już tylko buzujące hormony: adrenalina wymieszana z testosteronem i serotoniną sprawiały, że pomimo wielkiego ubytku sił mężczyzna szedł naprzód coraz pewniejszym krokiem. Idąc tak pokonał jeszcze jedną wydmę, po czym zszedł jej zboczem w dół. Na moment brama zniknęła mu z oczu.
    Kiedy znaleźli się na dnie niewielkiego wąwozu kobieta powiedziała:
      - Poczekaj mój ty kawalerze. Chyba dam radę iść. Postaw mnie proszę na ziemi…
    Mężczyzna z jednej strony odczuł lekki zawód. Był przekonany, że da radę donieść kobietę 
do bramy. Po namyśle stwierdził jednak, że jest to dogodny moment, by z honorem wyplątać 
się z konieczności taszczenia sporego ciężaru, w momencie, kiedy sam szedł resztkami sił.
      - Jak sobie życzysz pani – powiedział stawiając ją na miękki piasek, po czym zrobił krok w tył.
    Ona jednak nie odstąpiła. Wręcz przeciwnie, ruszyła do przodu i zarzuciła ręce na jego szyję.
      - Jesteś wielkim bohaterem – szepnęła. Dłonią musnęła jego policzek. – Winna ci jestem przysługę… Powiedz, czego chcesz szlachetny kawalerze – pocałowała go w policzek.
      - Nie wiem… Jestem tylko skromnym zakonnikiem – dukał zaskoczony młodzieniec.
    Kobieta uśmiechnęła się i wplotła palce w dłonie rycerza.
      - Nie mam przy sobie ni denara – ciągnęła bawiąc się jego ręką. – Ale w podzięce może chcesz przyjąć – uśmiechnęła się lubieżnie, kładąc dłoń lazaryty na swojej piersi.
   Młody mężczyzna speszył się, nie był obyty w sprawach damsko męskich. Ściągnął jej ręce 
ze swojej szyi i cofnął się w tył.
      - Nie… Nie mogę… To nie jest po kawalersku – dukał. – W prawdzie wiem co robią starsi rycerze w domach publicznych… Wielu porywa sobie branki… ale zakonnikom to nie przystoi…
      - Rozumiem – szepnęła z wyrozumiałością.
    Podeszła i przytuliła go, tym razem jak matka.
      - Nie musisz się tłumaczyć kawalerze – delikatnie przechyliła jego głowę, kładąc ją na swym ramieniu. – Wszak imponuje mi twój szacunek, dla cnoty niewieściej – delikatnie gładziła jego włosy.
    On znużony, skołowany coraz chętniej poddawał się zabiegom kobiety. Czuł ciepło i spokój. Tulił się do jej ramienia jak mały chłopiec. Nie mógł zauważyć dwóch błyszczących kłów, które wysunęły się z górnej szczęki dziewczyny.
    Wampirzyca już miał zanurzyć je w tętnicy szyjnej rycerza, kiedy wyczuła znajomą moc.
    Cisnęła zaskoczonego lazarytę na ziemię. Ten nie do końca rozumiał co się dzieje.
      - Zostaw mnie an’hariel – wycedziła. – Muszę odżywiać się by przeżyć… Obiecuję, 
że nie pozbawię go większej ilości krwi, aniżeli jest mi potrzebna…
    Skołowany rycerz na czworaka wycofał się pod zbocze wydmy. Dopiero teraz, naprzeciw kobiety dostrzegł świetlistą postać z półprzeźroczystymi skrzydłami błękitnej barwy. Mężczyzna miał krótkie kręcone włosy. Nosił folgowy napierśnik z naramiennikami, założone na czerwoną tunikę. Na nogach miał Caligae – skurzane sandały. Jego uzbrojeniem były: prostokątna tarcza, pilum i krótki miecz – gladius.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz