Miłej lektury!
Odcinek 1
172 000 lat p.n.e.
Jeszcze niespełna sześćdziesiąt tysięcy lat wcześniej wysoka
na cztery kilometry czapa lodowa obejmowała północ kontynentu amerykańskiego,
Skandynawię, Brytanię, Islandię, sięgając przez kanał La Manche, aż po Alpy i
podgórze Karpat Północnych.
Właśnie dobiegał końca okres odwilży, która trwała na ziemi,
po ustąpieniu jednego z największych lądolodów, obejmującego północną półkulę
globu. W rejonie morza, zwanego potem „Śródziemnym”, wielkiego jeziora na
północnym wschodzie, oddzielonego odeń skrawkiem lądu dardanelskiego i rejonu „Żyznego
Półksiężyca” znanego w dalszych okresach historii „Bliskim Wschodem” panował,
jeszcze przyjazny, umiarkowany klimat, dzięki któremu rozkwitało życie.
Było wczesne popołudnie. Słońce górowało niemal w zenicie,
oblewając swym żarem wielką, trawiastą równinę.
Daleko, na północy widoczne były bielące się szczyty
wysokiego łańcucha górskiego. Gdzieś spośród postrzępionych wierzchołków
serpentynami w dół schodziły dwie wielkie rzeki: Chiddekel i Purattu.
U podnóża gór zbaczały: jedna na wschód, druga na zachód, wydzielając po środku
szeroki pas równinny, pokryty sawanną.
Brzegi wielkich rzek porastała bujna, zielona roślinność.
Trawy, trzciny, tatarak. Nie brakowało też drzew lubiących podmokłe,
przybrzeżne błota, jak wierzby i topole. W miarę oddalania się od wody zmieniał
się krajobraz. Wpierw była puszcza. Rosły w niej dęby, klony, olchy, brzozy.
Poniżej zwalone pnie pokrywały pnącza winne, bluszcz. W wilgotnym klimacie nie
brakowało też zielonego mchu, porostów, skrzypu i paproci.
Za knieją, w głębi lądu rozciągał się step. Pośród wysokich
na kilka metrów, pożółkłych traw wyrastały pojedynczo potężne baobaby, oraz
karłowate palmy. Najwięcej było tam jednak kłujących, niskich akacji o
charakterystycznie spłaszczonych od góry koronach.
Zwierzęta przebywały głównie blisko brzegów rzek. Tam rosło
najwięcej jadalnych roślin, a przede wszystkim znajdowała się woda. W silnym
nurcie Chiddekel spotkać można było krokodyle. W przybrzeżnym
błocie taplali się dalecy krewniacy słoni – Mastodonty. Zwierzęta te były
wielkie. Miały grubo ponad cztery metry w kłębie. Posiadały długą trąbę,
ogromne wygięte ciosy i nieduże w porównaniu do słoni uszy. Przypominały
przerośniętego, łysego mamuta.
Nieco dalej wśród traw wylegiwał się prehistoryczny
pancernik. Gliptodont był wielkości Wolgsvagena garbusa i nie lubił, kiedy ktoś
go niepokoił. Kostne narośla pokrywały jego głowę. Korpus ochraniała pokaźna
skorupa z płytek a długi ogon kończyły szpiczaste kości, tworzące jakby
maczugę.
Niewysokie wierzby, porastające brzeg obgryzał wielki na
sześć metrów kuzyn leniwca: Megatherium. Zwierze miało długą, kosmatą szyję
rościągnięty pysk, szeroko rozstawione oczy. Wielkie łapska kończyły długie, cienkie
pazury. Masywne ciało pokrywała w całości brunatna, gruba sierść.
Nie brakowało też przodków wielbłąda. Jednogarbna bestia
przypominała dromadera. Była nieco masywniejsza i większa od współczesnych
kuzynów. W kłębie wielbłąd miał jakieś trzy i pół metra wysokości.
W zaroślach czaiła się grupa
Smilodonów. Szablo zębnych kotów wielkości lwa. Wielkie drapieżniki
posiadały zwarty, umięśniony korpus, silne łapy zaopatrzone w ostre pazury,
krótki ogon. Z ich kocich pysków sterczały dwa charakterystyczne zakrzywione
kły. Zwierzęta szykowały się do
polowania. Złoto brązowa, cętkowana sierść pomagała w maskowaniu, pośród
wysuszonej trawy.
Na drugim brzegu rzeki skowyczały psowate. Hieny jaskiniowe,
wyglądem nie odróżniały się zbytnio od współczesnych. Były jednak od nich dwa
razy większe. Mimo swych potężnych rozmiarów, nie odważyły się zaatakować
gigantycznego, mierzącego ponad cztery metry słonia leśnego, przechadzającego
się pośród drzew w poszukiwaniu pożywienia.
Nagły, nienaturalny rozbłysk przeciął błękitne niebo. Znad
chmur wypłynął z rykiem silników wielki transporter. Miał szeroki, pudełkowaty
kadłub, zwieńczony owalnym dziobem. Z tyłu znajdowały się stateczniki wraz z
silnikami rakietowymi. Po bokach sterczały trójkątne, szerokie skrzydła mocowane
od góry kadłuba.
Powietrznemu statkowi asystowały cztery mniejsze jednostki.
Te z kolei z przodu posiadały podczepione okrągłe silniki z dyszami
spuszczonymi do dołu, tak, by gazy wylotowe omijały przypięty za nimi na
grubych stalowych linach kokpit. Te małe czteroosobowe maszyny przypominały
mknące po niebie rydwany.
Wszystkie maszyny odleciały z zawrotną prędkością na
południowy wschód, by po chwili osiąść wśród trawy na szerokiej równinie.
Kiedy pył opadł, otworzyła się rampa transportera. Z wnętrza
wysiadła w szyku marszowym trzydziestoosobowa grupka odzianych w biomechaniczne
skafandry postaci.
Proporcjami ciała i wzrostem przypominali do złudzenia
współczesnego człowieka. Mieli podobną wielkość głowy, długość rąk i nóg. Modelowy
tułów z wyraźnie zaznaczonymi ramionami. Przed działaniem atmosfery ziemskiej
chroniły ich egzozbroje, wykonane z połyskującego poświatą metalu. Uniformy
posiadały zamknięte hełmy. Część twarzową skrywała metalowa maska z wąską
szybką na wysokości oczu.
Tors ochraniał kirys złożony z łączonych płyt, wspomagany
systemem serwomotorów. Skomplikowany mechanizm zbudowany był z elastycznych
włókien imitujących mięśnie. Piersiowe, zębate i międzyżebrowe ochraniały
obszar klatki piersiowej. Część brzuszna zbroi stanowiła zwarty mięsień prosty.
Do grzbietu umocowane były podwójne stelaże w kształcie spojlerów.
Naramienniki okrywały płyty ze sterczącą w górę gładką
osłoną szyi. Niżej znajdowały się bicepsy i tricepsy z dewerytu. Całość do
złudzenia przypominała okrytą blachą muskulaturę z butami, nałokietnikami,
karwaszami oraz masywnymi naramiennikami, podobnymi do tych, ze
średniowiecznych zbroi płytowych.
Nosili też uzbrojenie: Przez plecy przewieszone mieli
miecze, w dłoniach dzierżyli dwuręczną broń energetyczną z charakterystycznie
rozszerzoną lufą.
Przybysze, trzymając odbezpieczone miotacze sprawnie
rozbiegli się wokół pojazdów, zapadając w trawę.
Kiedy byli już na pozycjach, zgłaszali gotowość. Nadszedł
czas na pozostałych.
Po żołnierzach z pojazdów wysiedli, taszcząc skrzynki
pracownicy cywilni. Ich pancerze były identyczne z tymi wojskowymi, różniły się
jedynie krzątałem stelaża na plecach oraz kolorystyką. Żołnierze nosili czarno
błękitne, bądź czarno czerwone z podwójnymi spojlerami, montowanymi przy
łopatkach. Natomiast cywile srebrno żółte z sześcioma listwami, przymocowanymi
symetrycznie wzdłuż kręgosłupa.
Jeden z naukowców wyciągnął niewielki, błękitny kamień i
nasadził go na płaską skrzynkę, którą wyniósł z pojazdu. Kryształ zamigotał. Po chwili wyświetlił trójwymiarowy
obraz, mapę terenu, w którym się znajdowali.
Był to czas przesilenia letniego. Tak więc na półkuli
północnej słońce świeciło najdłużej w roku.
Przybysz włączył mapę nieba. Trójwymiarowy emiter wyświetlił
układ gwiazd, jaki można byłoby zobaczyć na nieboskłonie, gdyby nie dzienne
światło słoneczne. Odtworzył plik zawierający konkretne ułożenie ciał
niebieskich. Te widniały na czerwono. Nałożył je na posiadaną mapę. Matryca
szybko wybrała miejsce, z którego gwiazdy i planety tego dnia wyglądały identycznie
jak na czerwonym diagramie.
- Sa’elu, jesteśmy bardzo blisko – powiedział podekscytowany
naukowiec – położenie bazy Zoela to
tysiąc dwieście metrów na północ i czterysta dziewięćdziesiąt na zachód!
- Dalej pójdziemy piechotą – oznajmił pełniący obowiązki
dowódcy misji Sa’el. – Ty będziesz prowadzić Szemhazeju – zwrócił się do
towarzysza zawiadującego dziwnym urządzeniem.
Ruszyli na północny zachód. Trójwymiarowy obraz matrycy
wyświetlał kierunek, w którym ekspedycja miała podążać.
Przejście dystansu, jaki dzielił ich od celu zajęło im
niespełna piętnaście minut. W końcu urządzenie naprowadzające pokazało punkt
zerowy. Szemhazej stanął w miejscu.
- To tutaj – powiedział.
Pozostali rozglądali się wokół. Jedyne co widzieli to akacje
i pożółkłą trawę, pokrywającą wielką, spaloną słońcem równinę.
Sa’el podszedł, spojrzał na trójwymiarowy ekran, by upewnić
się, że wskazania są właściwe. Były.
- Tu nic nie ma – Parsknął. Rozejrzał się. – ktoś ma jakieś
sugestie?
- Może „obiekt” znajduje się pod ziemią – powiedział
Lewiataniel. Oficer techniczny. – Potrzebuję induktora fal. Przeprowadzimy
sondę sejsmiczną terenu i za parę godzin wszystko będzie jasne.
- Serafinie Sa’elu – wtrącił jeden z żołnierzy – jeśli
można…
Na piersi ów żołnierz posiadał insygnia majora. Raźno
wyszedł do przodu. Stanął obok uruchomionej matrycy.
- Cofnijcie się – powiedział do pozostałych. – Sugeruję
nawet, by się położyć…
Wziął miotacz, przestawił na pojedynczy ogień i zmniejszył
moc do ogłuszania. Odwrócił się następnie w prawo i wypalił. Świetlny promień
pomknął daleko, znikając gdzieś za widnokręgiem. Następnie zmienił pozycję o
dziewięćdziesiąt stopni i jeszcze raz wypalił. Tym razem promień zachował się
zupełnie inaczej. Uderzył w pole energetyczne, wzbudzając na jego powierzchni
kręgi, zupełnie jak na tafli wody. Po chwili nastąpił brzdęk. Zza zasłony
wypadł odłamek granitowej płytki. Fragment przekoziołkował kilka razy po ziemi
i zarył się w pisaku. Któryś z cywili podniósł odłamek. Obejrzał. Przy jednej z
krawędzi dostrzegł napis w swoim ojczystym języku. Był to bardzo drobny ciąg
znaków i trzeba było wytężyć wzrok, bądź użyć trybu „lupy” zawartego w
oprogramowaniu egzopancerza.
- No, no interesujący sposób, przeprowadzania badań
naukowych – parsknął – Sa’el.
- Rzekłbym typowy dla Cherubinów – mruknął pod nosem
Lewiataniel.
- Jak cię zwą? – Spytał dowódca ekspedycji.
- Jestem Rafael – powiedział żołnierz – major Stołecznej
Akademii Wojskowej.
- Jesteś sprytny – rzekł Sa’el – wiedz, że twój talent
zostanie doceniony w postaci awansu.
- Dzięki ci czcigodny Serafinie. – Skinął głową oficer.
Tym czasem Lewiataniel wyciągnął prawą dłoń do przodu. Miał
na nią nałożone niewielkie urządzenie, emitujące płaską wiązkę. Na lewym
przegubie znajdowała się kryształ matrycy, wyświetlający szeregi symboli,
stanowiących dane odczytu. Błękitny
promień skanera ślizgał się po polu energetycznym.
- Nie da się zbadać wnętrza tego zakłócenia. – wzruszył
ramionami. – potrzeba mi czegoś potężniejszego do prześwietlenia tej struktury…
- Daj spokój – parsknął inny z oficerów.
Ten nosił insygnia pułkownika. Odbezpieczył broń.
Podszedł do anomalii. Wpierw ostrożnie
dotknął palcem. Ta zachowała się zupełnie jak woda, delikatnie zafalowała, nie
czyniąc pod naporem żadnych przeszkód.
Oficer ostrożnie wsunął dłoń, nadal nic się nie działo. W
końcu ruszył do przodu znikając za energetyczną barierą.
- Baalelu – zdążył jedynie krzyknąć dowódca misji.
Przez chwilkę panowała cisza. Pozostali w napięciu
obserwowali, miejsce, w którym zniknął pułkownik. Oficer w końcu wynurzył się z
pola.
- Żyjesz – odetchnął z ulgą Lewiataniel.
- No, żyję, żyję – parsknął pułkownik.
- Nic ci nie jest? – Spytał Rafał.
- W porządku.
- Co tam jest? – Zapytał Sa’el.
- Hm – chrząknął – nie wiele… sami możecie się przekonać.
Chodźcie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz